Szybko znajdujemy bank. Sprawność porozumiewania się zawdzięczamy głównie naszym małym notatkom- rozmówkom (choć nic nie mówimy, haha) w tym właśnie języku. Koleżanka w Londynie pomogła nam, a właściwie sama przetłumaczyła nam wiele przydatnych zdań, twierdzących, pytających, oznajmiających i wszystkich innych…Przy okienku okazało się, że nie ma połączeń do Datongu (a powiedziała nam to zupełnie jakaś przypadkowa pańcia, która jak się później okazało była stewardessą naszego autobusu). Tak oto dojechaliśmy do Jinan a stamtąd już do Datongu, mista które było naszym celem na tę noc! Udało się znaleźć hotel za 80Y. Na wszelki wypadek pytamy napotkanych dziewczyn z Francji ile one zapłaciły, by sprawdzić czy nie przepłaciliśmy. Okazuje się, że dały 100-wkę, więc pytanie padło i w drógą stronę. Odpowiedzieliśmy podobnie, by nie psuć im humoru. Szybciutko uciekamy zimie, po śniegu i mrozach zostają pomału wspomnienia….hurrra! Datong to bardzo miłe, przyjazne miasteczko.Mieszkańcy są ciekawi nas a my ich. Jedziemy w dzień do skalnych grot za miastem. Przechodnie witają się z nami życzliwie.Dla mnie to duży szok kulturowy. To mój pierwszy raz w Azji, Chinach…Taka miłość od pierwszego wejrzenia…Ja byłam zachwycona, choć zdaję sobie sprawę, że reakcje mogą być różne. Napisów nie rozumiemy, nie wiemy co za chwilkę zjemy, gdzie nas zawiozą, co do nas mówią, po prostu taka swego rodzaju nicość…ale jest w tym coś fascynującego i pocieszającego, zwłaszcza jak się okazuje, że nas zrozumieli, zjedliśmy co chcieliśmy i dojechaliśmy do zamierzonego celu. Czego więcej chcieć! Nocnym pociagiem ruszamy do Pekinu. Kto nie jechał klasą „Hard seat” w Chinach ma czego żałować. W specjalnych poczekalniach gromadzą się pasażerowie i czekają na sygnał otwarcia bramki na peron. Ludzie najczęściej z jakimiś ogromnymi worami, posilaja się zupkami z pojemników, w poczekalni jest wrzątek. Nie ma wentylacji, ale palić można. Gdy brama się otwiera rusza tłum! Wszyscy biegną do pociągu co sił. Głównie chodzi o możliwość ulokowania bagażu na górnych pułkach. O miejscu siedzącym można czasem zapomnieć. Na miejsce stojące też trzeba mieć bilet. Czasem się zdarza, że ktoś pozwoli na chwilke przycupnąć już długo stojącemu pasażerowi. Każdy wagon zaopatrzony jest w baniak z wrzątkiem. Służy przeważnie do zalewania zupek i zielonej herbaty, którą każdy w plastikowej buteleczce nosi przy sobie. Ludzie wspólnie jedzą, śpiewają, graja w karty, do tego charcza głośno plując szarmancko na ziemię. Na ścianie nawet tabliczka z zakazem plucia, ale co tam…przecież za chwilę znów przetrą podłogę mokrą szmatą…W Chinach postanowiliśmy skorzystać z couchsurfingu. Super idea. Poznaliśmy młodą Chinkę. Oj to był ciężki orzech do zgryzienia, zacząwszy od tego, że dziwczyna nie odbierała telefonu, w ogóle olała kompletnie sprawę, a skończywszy na tym, że jak się już (zupełnie cudem) spotkaliśmy była tak zamotana, że o drogę do własnego domu pytała przechodniów. No…po prostu jakis niezły film możnaby o niej nakręcić…Mieliśmy kilka możliwości, ale okazało się, że ona była pierwsza osobą, która zaakceptowała nas (wtedy jeszcze nowicjuszy na couchsurfing) u siebie w domu, więc chcieliśmy skorzystać właśnie z jej pomocy. Umówilismy się na stacji metra X. Nie było jej bardzo dlugo. Nie odbierała tez telefonu (jakiś dobry człowiek uzyczył nam aparatu do dzwonienia). Po upływie kilku godzin sukces! Odebrała telefon, i porażka jednocześnie, bo okazało się, że przez pomylkę, podała blędna nazwę stacji…więc czeka na nas gdzie indziej…W drodze do domu (do którego drogę jeszcze początkowo znała i dobrze wydawałoby się pamięta) nie mówiła za wiele. Angielskie teksty na jej profilu to głównie zasługa tłumacza z internetu, więc cieżko było z komunikacją, no ale próbowaliśmy. Okazało się, że prawie nie wychodzi z domu, lubi czytać książki i oglądać filmy, mieszka w tym miejscu od 6 miesięcy, więc ma prawo tej drogi do domu po prostu w świecie nie pamiętać! Jak się też dowiedzieliśmy miała tego dnia mieć jakiś spotkanie o pracę, choć jakoś wcale nie wyglądała na osobę poszukującą zajecia. Było jej w domu po prostu dobrze. No, ale jednak …Zostawiliśmy plecaki, szybka toaleta i truchcik w miasto! Wracając do toalety, to nasza nowa znajoma udzieliła nam instrukcji obsługi kibla, z którym kontakt obojetnie jakiej części ciała nałeżało ograniczyć do minimum. I tak zadowoleni postanowiliśmy zwiedzić Pekin poźnym popołudniem i jak się później okazało, znów z przyczyn niezleżnych od siebie samych, przez nastepne pół nocy. Umówilismy się wieczorem , gdzieś w okolicy KFC, nie daleko jej domu, jednak dla nas to czarna magia, bo wszystko wygląda zupełnie tak samo, bloki po 20-30 klatek wysokie jak Pałac Kultury , a to tylko dalekie obrzeża miasta- giganta. Zwiedzamy miasto. Przed wyjazdem założylismy konto w banku ING, które zostało szybko zablokowane, ze względu na dużą ilość wypłat w bankomatach, w kilku już państwach i w krótkim odstępie czasowym. No ale dajemy radę! W restauracjach ceny oczywiście (w menu angielskim) dużo wyższe od tych dla lokalslów. Zamawiamy więc z chińskiego menu. Dobrym też sposobem na zwiedzanie róznych zabytków bądź innych atrakcji Chin jest kupno biletu ulgowego, studenckiego na polski dowód osobisty, legitymację hostelu, prawo jazdy, itd. Ważne aby dokument zawierał zdjęcie. Na wieczornych lokalnych bazarkach symfonia smaków. Grilowane ośmiorniczki, na wykałaczkach węże, zęby zapiekane, chrząszcze, chrabąszcze, karaluchy, glisdy, nóżki kurze i czego dusza zapragnie. Nie brakuje też pieknie w karmelu pozłacanych owoców! Warto posmakowć wszystkiego w życiu, ale czasem też warto zastanowić się dwa razy…O kulinarnych chińskich przygodach możnaby napisąc pewnie książkę… Bedąc w Pekinie należy zapoznać się z tzw. studentami szlifującymi język angielski…to wcale nie studenci, tylko ciekawe zjawisko…Często, właściwie zawsze zdarza się, że ktoś zagada na Placu Tiananmen. Zaraz przy wejściu do Zakazanego Miasta, kręci się wielu nie przypadkowych młodych osób, zarówno męskiej jak i żeńskiej płci. To ludzie- naciągacze, często zaczynający rozmowę „przez przypadek” prosząc o pomoc w wykonaniu zdjęcia, bądź zapytujący o godzinę. Po chwili okazuje się, że mają sporo czasu, już pytają o kraj pochodzenia, próbujac nawiązać dłuższą pogawędkę, zapraszając na kawę, ciastka, herbatę…Jak się pewnie wiele osób przekonało takie herbatki kończą się bardzo szybko i to zazwyczaj kosmicznym rachunkiem, kiedy to towarzysz musiał właśnie skorzystać z toalety i „zapomniał” z niej po prostu wrócić, by uregulować rachunek. Kiedyś, jeszcze dawno temu o tym przeczytaliśmy na jakimś przypadkiem znalezionym blogu, więc dziekować Bogu udało się tego uniknąć, nie mniej jednak warto o czymś takim pamiętać. Nie zawsze jednak uda się uniknąć każdej wpadki. Jak się okazało, bilety w Pekińskim metrze ważne są tylko na stacji ich zakupu. Nie wiedząc o tym kupiliśmy ich aż sześć. Tak czy siak, było warto! Metro jest fantastyczne,więc każda nim przejazdżka ( a było ich 6) była równie fantastyczna! Po całym dniu gonitwy czas wrócić do naszego, na obecna chwilę, domu. Nadchodził czas spotkania z Yuly. W sumie bardzo cieszyliśmy się z faktu, ze zamieszkaliśmy na obrzeżach tego ogromnego miasta. Tam wszystko nastawione na turystów, ceny- kosmos, a tu w oddali od centrum, jak na wsi…tanizna..życie nocne kwitnie. Zaczynają roztawiać się z bazarami (tak! w nocy!) grile na każdej ulicy, pyszne szaszłyki, tofu i szczypior na patyku. W knajpach ulicznych „huoguo”- po ang. „hotpot”. To taki rodzaj azjatyckiego fondue. Kociołkek z zagotowanym wcześniej bulionem wypełniamy dowolnie wybranymi przez siebie warzywami, mięsem, wcześniej przygotowanymi i pokrojonymi przez obsługę lokalu. Są do wyboru kluski, makaron ryzowy i wiele innych składników. To duża frajda i wiele przy tym zabawy. Zdarza się, że i po dwa dziennie zjadamy… No ale tym razem biegniemy do tego KFC, by móc znów spotkać się wrócić do domu i w końcu wypocząć po ciężkiej drodze i całym dniu bieganiny z naszą pierwszą couchsurfingową gospodynią. Byliśmy punktualnie. Nie przepadamy za spóźnialstwem. No ale nie każdy jest taki sam. Yuly nie było. Nie było też sygnału w jej telefonie. Sytuacja nie ciekawa. Już po 22:00, a tu ani Yuly, ani plecaków, ani planu, co tu dalej począć. To był duży szok i stres. Poznaliśmy wszystkich ludzi na kilku osiedlach. Nie łudziliśmy się, że znajdziemy jej mieszkanie, skoro nawet ona nie wiedziała jak do niego trafić. Mieliśmy adres, ale jak się również okazało był źle zapisany na profilu dziewczyny, więc tak czy siak nie było żadnych szans. Pozostało nam stworzyć listę rzeczy, które planowaliśmy zakupić następnego dnia, i przemysleć plan na dzisiejszą noc. Czas leciał, było juz bardzo późno, ja jak opętana biegałam prawdopodobnie wokół tych samych bloków, nadaremnie tracąc energię, siłę i nerwy, a Eliasz odwiedzał co kilka minut KFC w nadziei, że zabłąkana owieczka odnajdzie nas i wszyscy będą szczęśliwi. I tu nagle cud! Eliasz sprawdza te same miejsce po raz setny, a tam spokojnie, jakby nigdy nic siedzi Yuly… Wściekłość jeszcze długo pozostaje w nas, choć nie okazujemy jej wcale. Ona za bardzo nie rozumie całej sytuacji. Przeprasza, coś jej wypadło…Pyta nawet, czy nie chcielibysmy jeszcze gdzieś skoczyć. My bardzo chętnie. Szybko obracamy całą sytuację w żart…spacerujemy jeszcze chwilę w stronę domu.. poznajemy ją trochę lepiej. Następnego dnia umawiamy się z nią już wieczorem w centrum miasta. Okazuje się, że jest tam po raz drugi. Jest miło. Nie należy do ludzi radosnych, tym bardziej staramy się, by uśmiech choć czasem zawitał na jej twarzy. Udaje się, więc spełnieni snujemy plany wyjazdu do Quindao, gdzie już czeka na nas Josh-Amerykanin zamieszkujący Chiny od 3 lat. Nauczyciel angielskiego, a wcześniej żołnierz na misjach w Afganistanie i Kuwejcie…